Jak każdy Fallout, tak i czwarta część zaczyna się od znanych wszystkim słów "War, war never changes". Niestety tym razem, co jest nie do pomyślenia, tych słów nie wypowiada Ron Perlman. Ani na początku, ani w żadnym z zakończeń. Symbolicznie obrazuje to, jak już niewiele wspólnego z oryginalnymi Falloutami ma najnowsze dzieło Bethesdy. Można go chyba usłyszeć w TV na początku, ale nie jestem pewien czy tak jest naprawdę, czy ja tak bardzo chciałem w to wierzyć.
"Czwórka" zaczyna się wręcz idyllicznie. O to znajdujemy się w łazience ze swoją żoną (albo mężem - zależy kim chcemy grać), gdzie kreujemy wygląd naszego protagonisty. Po skończeniu procesu tworzenia, przyjdzie nam przez krótką chwilę zaznać życia typowego amerykańskiego obywatela. Do momentu aż nie usłyszymy bardzo znanego fanom postapo dźwięku syren. W tym momencie zaczyna się paniczna ucieczka do najbliższej krypty Vault-Tec, do której zapisaliśmy się zaledwie parę minut przed atakiem nuklearnym. Na miejscu, zamiast wygód nowoczesnego schronu, czeka nas komora kriogeniczna. I w ten oto sposób naszemu podopiecznemu udaje się przeżyć aż do czasów długo po wojnie... Ale więcej nie napiszę, bo mimo iż większość z Was pewnie już dawno skończyła ten tytuł, to część jeszcze nie zaczęła grać. Wystarczy że później, chcąc nie chcąc jeszcze kilka spoilerów będę musiał wyjawić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz