wtorek, 14 kwietnia 2015

Schronowe recenzje: Dying Light

Techland wyrasta na specjalistę w produkcji gier o nieskrępowanej utylizacji hord nieumarłych. Cóż, zombiaki zawsze dobrze się sprzedają, nieważne jak bardzo sztampowe by nie były. Czy po dobrze ocenianej i pozytywnie przyjętej serii Dead Island polski producent jest w stanie nas czymś zaskoczyć? A może Dying Light to tylko odgrzewane danie? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w tej recenzji.

Gra zaczyna się typowo dla przedstawiciela zombie-apokalipsy. Nieznany wirus zamienia ludzi w żądne krwi bestie. Po wybuchu epidemii wojsko odcięło całe Harran - fikcyjną metropolię niewątpliwie nawiązująca do leżącego niegdyś na terenie dzisiejszej Turcji miasta o tej samej nazwie. Wcielamy się w Kyle'a Crane'a, agenta Globalnego Resortu Epidemiologicznego, którego zadaniem jest zinfiltrowanie działających na terenie miasta grup ocalałych i odzyskanie arcyważnych dokumentów. Crane zostaje zrzucony na spadochronie nad zainfekowanym miastem i oczywiście od razu trafia na "nieprzewidziane trudności".

Fabuła skupia się na konfrontacji dwóch grup: "dobrych" mieszkańców Wieży i "złego jak sam szatan" gangu psychopatycznego Raisa, naszego głównego przeciwnika. Twórcy zadbali o to, abyśmy mogli z zapartym tchem śledzić wydarzenia. Zasługa to dobrze zrealizowanych cut-scenek, emocjonalnych wypowiedzi bohaterów i wartkiej, obfitującej w liczne zwroty, akcji. Oczywiście, sporo tu sztampy, ale mimo wszystko ta historia, choć miejscami naciągana i kulawa, naprawdę wciąga.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz